sobota, 26 stycznia 2008

zimowy trekking

AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA
Słońce, pięknie! Przejrzyście! Śnieżnie! Zimowo! Doładowująco!

Zimowy trekking z nowymi kijkami po szutrowej drodze, w zimie dostępnej tylko dla zakręconych właścicieli jeepów ... no i dla nas:)
Do Blaufjoll - ośrodka narciarskiego blisko Reykjaviku, przyjechało w te piękną niedzielę 10 tysięcy Islandczyków!!! (dla porównania; 180 tys. żyje w aglomeracji reykjavickiej, 300 tys. na całej Islandii). Zabrakło sprzętu do wypożyczenia;) Ale i tak było drogo, za strome ale króciutkie góreczki. No i wyciągi były w cieniu, a tu trzeba łapać każdą chwilkę słońca...





















Nasza praca;)

Tak sobie pomyślałam, że może tak napiszemy co robimy...


Pracuję z dzieciakami w wieku 6-9 lat w czymś co tylko z nazwy przypomina polską świetlicę. (ITR). 4 godziny trudnej pracy, porozumiewanie się z dziećmi islandzkimi zaskakująco działa - jeżeli chcesz się porozumieć to to zrobisz:) wystarczy tylko dużo machać rękami i wydawać różne dźwięki i mięć dużo dobrej woli;) Jestem więc po wielegodzinnym treningu komunikacji niewerbalnej.
Ciekawe jest jak to wszystko jest zorganizowane - organizowane są szkolenia, "open house", (czyli wizyty w innych miejscach, kiedy można zobaczyć jakie inni mają pomysł), spotkania feedbackowe z pracownikami, istnieje pula pieniężna na zintegrowanie zespołu (byliśmy na weekend w domku letniskowym). Wszystko jednak czasem bierze w łeb, bo często zatrudniani są mające wszystko w nosie islandzkie nastolatki (praca nie jest bardzo dobrze płatna i potrzeba bardzo dużo ludzi - 1 osoba na 5 dzieci tak mniej więcej).
Zajmuję się młodszymi dziećmi (6,7 - latki), moje główne zajęcia: gra w warcaby i wszystko inne oraz sport - "uczę" badmintona i gram w piłkę z dziewczynami.
Ostatnio "awansowałam" i mam pod opieką teorytecznie tylko jedno dziecko (bo w praktyce przybiegają do mnie wszystkie) - lekko autystyczną dziewczynkę. No i to jest wyzwanie!!!Wracam wykończona.
Zbieram szlify przed pracą jako trener (mam nadzieje, że mi sie to w przyszłości uda), kiedy z moją znajomością islandzkiego (20 słów na krzyz) prowadzę zabawy dla grupy dzieciaków. Niesamowite doświadczenie, sama się dziwię, że mnie słuchają (a raczej: to ja ich słucham, podążam za tym, czego w danym momencie oczekują) i zawsze sama się śmieję z siebie w trakcie...;)
Ale będę tęsknić za moimi dziećmi...
Powyżej nasz dość szybko zmieniający się team - moja szefowa to ta najwyższa;) Noelia (moja hiszpańska przyjaciółka i naczelny rysownik) wiedziała co robi;)

Pracuję także dla malutkiej agencji rekrutacyjnej zajmującej się pośrednictwem miedzy Polakami a islandzkimi pracodawcami. Głównie przez internet, u siebie w domku. Firmę tę założyło malżeństwo polsko-islandzkie, które się rozpadło i teraz ja zajmuję się kontaktem z polskimi pracownikami. Kontakt ten jest bezcenny - 2 cytaty:

- "A gdzie Pani się obecnie znajduje?" (w domyśle, w Polsce czy na Islandii)
- "No własnie se zębam rwę"
- a ja powstrzymując śmiech "Ale w jakim kraju?"

Na moje pytanie o znajomość języka ang.: "no szefa to jak trzeba potrafię zjebać"

Śmiesze jest także jak ta firma funkcjonowała wcześniej - dostawało się ofertę od islandzkiego pracodawcy i szukało się wśród krewnych i znajomych królika pana Mietka. Żadnej bazy pracowników czy systemowego działania. Teraz to się zmienia i powiem nieskromnie, że to za moją sprawą:) Mam więc pole manewru i trochę moich pomysłów weszło/wchodzi w życie. Minusem jest, że znowu nie mam osoby, od której się uczę... Ale wiem już, że rektutacja to nie jest to, co chcę w życiu robić.

U Darka w pracy też jest śmiesznie. Pracuje w małym biurze projektowym i rysuje w Autokadzie. Na stuff/staff;) party jedziemy "do Europy" czyli do Londynu na 4 dni:) Tak, tak "jedziemy", bo ja też się zabieram na gratisową wycieczkę:)
Szef jest zakręcony - jak małe dziecko chce pamiętać i robić tylko milutkie i przyjemne rzeczy, a jakieś formalności, obowiązki, fuj, fu, fuj. Fascunujące.
Jak Gudrun gra w pasjansa to Jon (szef) podbiega i ryje ze śmiechu...

Zorza - pierwsze starcia

Darek wymyślił szukanie zorzy w niedzielę wieczorem, choć na naszej stronce "pogoda na zorze" prawdopodobieństwo jej wystąpienia zostało ocenione na 2 w dziesięciostopniowej skali. Wyruszyliśmy razem z naszymi współlokatorami za Reykjavik, parę kilometrów na północ. Po drodze tylko Darek wykrzykiwał: "Ale zorze!", ale nikt poza nim ich nie widział;) Okazało się, że część z tego co widział Darek to chmury;) ale z części wytworzyła się falująca, pojawiająca sie i znikająca zielona zorza:

Proces zorzowy:












Ruszamy w nastepny weekend ruszamy na północ! W poszukiwaniu kolorowych zórz!

niedziela, 6 stycznia 2008

Islandzkie zakręcenie



Hm..Nie wiem czy to tylko sen zimowy (w który zapadają - pewna jestem na 100%) czy też, ja wiem, siły nadprzyrodzone tej wyspy...Faktem jest, że o islandzkim zakręceniu można wiele napisać.

Pierwsze z brzegu przykłady sytuacji z osobami, z którymi pracuję:

- S. zdziwiła się, że jestem Polką (pracuje tam już 2 miesiące). W naszej pracy z obcokrajowców pracuje jeszcze inna Polka i Hiszpanka. Zdziwiona S.:"wiedziałam, że jesteś albo Polką albo Hiszpanką". Hm, nie wiem czy to jest aż takie trudne do zauważenia, że z Jolantą rozmawiam po polsku, a z Noelią po angielsku...

- Idę po pracy. Odwilż. Brodzę prawie po kostki w wodzie. Spotykam E. W tenisówkach. E: "wszystkie buty mi przemakają, no i właśnie ubrałam te i wiesz co, też mi przemokły". Nie ma to jak uczyć się na własnych doświadczeniach w kraju, gdzie co drugi dzień pada (czytaj:leje).


Jako psycholog zupełnie nie wiem jak interpretowac to ich "zapominanie" o naprawdę ważnych sprawach (np, ze zapomnieli, ze zatrudnili darka;) albo zapomnieli wklepać wniosku o założenie konta w banku Darkowi, zapomnieli podpisać kontrakt..itp, itd.

Na moje pytanie o to co jest ciekawego, mało znanego szerszej rzeszy turystów, na północy Islandii najbadziej wyczerpująco odpowiedziała mi ... Polka!:)


Jeżeli ktoś jest ciekawy jak w raju działają nie, nawet nie urzędy, ale "porządne, dbające o klienta" firmy to może przeczytać poniższe case study. Jeżeli ktoś ma dość wypełniania takiego samego papierka za każdą wizytą w urzędzie oraz słyszał już o realiach internetowego uzupełniania PIT-ów i dlatego reaguje alergicznie na każdą wzmiankę o "załatwianu czegoś" może opuścić lub odpuścić sobie poniższy paragraf;)

Październik. Zapłata za roczne ubezpieczenie samochodu. Hm, w sumie nic takiego. Przy kupnie samochodu (wszelkie formalności trwały jakies 15 minut), za namowa znajomego Islandczyka zdecydowałam się na firmę VIS. Wizyta u sztucznie uśmiechniętego Pana w szklanej pułapce i już wiem, że moje autko jest ubezpieczone, choć nie zapłaciłam jeszcze ni grosza.., to jest korony. Firma w raju ufa mi, że zapłacę, no i przeciezż wszystko jest "no problem". Zadowolona jadę do domu, aby podać przez telefon numer mojej karty kredytowej (tej takiej, co trzeba wrzucić na nią własne pieniądze, żadna tam więc kredytowa). Powiedziano mi, że taka wystarczy, by nie płacić całej kwoty, tylko płacić sobie spokojnie, po kawałeczku, miesięcznie. Zadowolona jeszcze bardziej, myślę sobie: ho ho ho jak to na tej Islandii wszystko można załawić łatwo, szybko i przez telefon. Dostaje jednak rachunki opiewające na całą kwotę, a i z mojej cudownej karty żadne pieniądze nie znikają. Zaniepokojona zdeczko dzwonię do mojego Pana ze szklanej pułapki i Pan w uśmiechach odpowiada mi, że wszystko gra i że widocznie jeszcze nie pobrali pieniędzy. Dziwny kraj, nie rzucają się na moje pieniądze, no ale cóż, możliwe. Nadal jednak dostaję rachunki, na których widnieje cała kwota do zapłaty. Hm..Postanawiam odwiedzić Pogromcę Niedźwiedzi ze Szklanej Pułapki osobiście (tak w wolnym tłumaczeniu brzmi jego nazwisko). Uśmiechnięty Pogromca zapewnia mnie, że wszystko, ale to absolutnie wszyściutko gra...Ale rachunki dalej przychodzą i zauważam, że i jakieś odsetki się pojawiają...Dzwonię na podaną infolinię. Uprzejmy Pan informuje mnie, że nie mają wklepanego do systemu numeru mojej karty, ale zaraz też naprawia to lekkie niedopatrzenie.

Styczeń. rachunki dalej przychodzą...Udaję się do siedziby raz jeszcze, ale już nie do Pogromcy, zamiast niego wybieram niepozornie wyglądającą kobitkę z obsługi klienta. Mówi ona, że nie mogli pobrać pieniędzy z mojej karty, jest ona bowiem zamknięta. Na moją ripostę, że nie jest, bo z niej nie korzystam!!!robi zdziwnioną minę. Mówi, więc, że ich system nie obsługuje kart nie w pełni kredytowych (takich jak moja) - no to rychło w czas!

Wcześniej dowiedziałam się od Islandczyków, że można roczną płatnośc podzielić na comiesięczne przez bank. Proszę więc o taki rachunek dla banku. Ku mojemu zdziwieniu drukuje początkową płatność (bez naliczonych odsetek). Dobrze, nie musiałam o to walczyć. Udaję się do banku załatwić formalności. Mam czekać na papierki do podpisania, które wyślą pocztą. Ok. Dostaję te papierki. Nawet bez znajomości islandzkiego dedukuje, że bank za usługe pobiera prawie 50% wartości całej sumy do zapłacenia! Zła idę do banku mówiąc, że kicham takie interesy, i że trochę przesadzili. (Pewnie nie ufają mi, bo jestem z Polski i mogę na Marsa wyjechać zostawiając biedny bank z niespłaconym ubezpieczeniem). Decyduję się zapłacić całą kwotę. Dzwonię na infolinię do Mojej Ulubionej Firmy (MUF) i proszę o przesłanie rachunku za roczne ubezpieczenie na moje internetowe konto. Pani sie pyta, czy nie chcę płacić miesięcznie przez kartę kredytową - NIE! A może przez bank? NIE! Mówię twardo, że o niczym innym nie marzę jak o zapłacie całej kwoty od razu. Coś się dzieje dziwnego, panie przełączają mnie wciąż do innych osób. Ostatnia pani mówi, że musi się dowiedzieć u przełożonych co z moja sytuacja zrobić (a ja chcę tylko rachunek do zapłaty!!!) i że oddzwoni poźniej. Nie oddzwania. Idę do Mojej... Pani mówi, że mam zapłacone ubezpieczenie do 1 września. Pytam: jak to? Bank zaplacił ten rachunek. Hm. ALE JA NIE CHCIAŁAM ABY BANK MI NIC PŁACIŁ. Jadę do banku zła i gotowa zrobić awanturę na 1000 fajerków, że zarządzają moimi pieniedzmi nie tylko bez mojej zgody, ale sprzecznie z moją wolą. Pakuję się od razu do działu dla firm (tam są kompetetni pracownicy). Pytam. Dostaję odpowiedź, że oni nie znają tego systemu. Ok, idę do obsługi indywidualnej. Pani zdziwiona patrzy w ekran. Woła koleżankę. Patrzą. Mówię, że robią mega błędy, i że jak można i wogóle. Pokazuje świstki, że nic nie podpisałam i nie chciałam. Pani zdziwiona, dlaczego ja sie tak denerwuje. Poprostu Hekla czy inna Birta MYŚLAŁA , że ja będę chcieć tę usługę i dlatego, nie czekając na mój podpis umowy z bankiem, zapłaciła tę kwotę. A zapłaciła jeszcze złą kwotę. Z odsetkami. Aby uniknąć zbójnickich odsetek płacę bankowi całą kwotę. Teraz pozostaje mi tylko uzyskać naliczone niesłusznie odsetki od Mojej...Ale nie wiem czy chcecie być informowani na bieżąco o postępach...;)

Acha teraz smaczek - kolega Darka z biura (Litwin) - płaci ubezpieczenie za samochód w MUF miesięcznie za pomoca takiej samej jak moja karty kredytowej...

No ale przecież wszystko jest "no problem", no nie? A to, że ta magiczna, często powtarzana formułka, oznacza zwykle pełen luz, czyli olanie sprawy to już zupełnie inna historia...;)

Ale, żeby nie wyszło, że ich zakręcenie ma tylko negatywny wydźwięk, parę pozytywnych faktów:

- są chętni do różnych dziwnych incjatyw i projektów

- dużo z nich śpiewa (dużo chórów), gra (dużo kapel), maluje, wydaje swoje tomiki poezji, itp.

- wielu z nich aktywnie spędza weekendy, uprawiając sport nawet przy (prawie) najgorszej pogodzie [przy najgorszej nie wychodzi się z domu]

- "syndromu no problem" ma także pozytywny aspekt - nie przejmują się głupotami


Zastanawia mnie tylko na ile moje subiektywne obserwacje tyczą się "rejkjavickich Islandczyków", a na ile Islandczyków wogóle. Mam wrażenie, że ludzie żyjący poza aglomeracją Reykjaviku to zupełnie inna bajka i zapewne zupełnie inne zakręcenie...


Ps. Powyższa, opisana przez autorkę interpretacja konstruktu "islandzkie zakręcenie", może wynikać z faktu istnienia ogromnych różnic kulturowych w percepcji świata autorki i autochtonów. Tak, autorka jest tego świadoma. Tak samo jak i tego, że tęskni za psychologicznym żargonem;)

wtorek, 1 stycznia 2008

Fajerwerki i ogniska czyli sylwester po islandzku


Sylwester islandzki w sumie nie wiadomo kiedy się zaczyna.

Nie wiadomo też kiedy się kończy.

Nie bardzo też wiadomo kiedy dokładnie zaczyna się Nowy Rok.

W sumie wielu rzeczy nie wiadomo.
Jak to na Islandii.

A to wszystko przez wszechobecne fajerwerki. Zaczynają się gdzieś po Świętach, a kończą 6 stycznia (przynajmniej teoretycznie). Islandczycy wydają na nie fortuny (nierzadko połowę swojej pensji), tak aby każdy, nawet najmłodszy członek rodziny, mógł sobie oświetlić choć na chwilę zimowe ciemności (tak, tak widzieliśmy zagubione małe dziewczynki zapalające olbrzymie race i niewiedzące cóż dalej z tym fantem począć).
Farejwerki warunkują przebieg całego wieczoru/nocy. Islandczycy najpierw spotykają się wieczorem na rodzinnych kolacjach. Potem obowiązkowo każdy ogląda pokaz sztucznych ognii (i zwykle sam aktywnie bierze w nim udział). Jest to obowiązek do tego stopnia, że restauracje, puby itp. nie pracują w godzinach23:30-00:30, wszystkie są zamknięte na amen. I dopiero po pokazie są otwierane i wypełnia je zmarznięty, lecz oszołomiony (nie tylko fajerwerkami) tłum i zaczyna się impreza.


Sylwestra spędziliśmy więc na modłę islandzką - fajerwerki pod katedrą, a potem - tańce hiszpańskie w spodniach przeciwdeszczowych - tego wieczoru wichura była okrutna. (no dobra, tego drugiego nie robią prawdziwi Islandczycy ).


Za miastem lub na jego obrzeżach odbywało sie natomiast palenie wielkich ognisk, symbolizujące nadejście Nowego.