Jeden z wielu przeżytych (nie śpiąc;) świtów na Islandii, czyli 9 rano w Borganes.
Porzucone maszyny - Darka projekt artystyczny ciąg dalszy nastąpi;)
Szczęściarze z nas - niebo się przetarło i widzimy gdzie jedziemy:
Tu powinno sie znaleźć zdjęcie z naturalnego hot potu tuż przy oceanie. Więc zanim się znajdzie opis sytuacji: zakopaliśmy sie w śniegu naszym Małym Nissanem, wiemy już, że dalej nie pojedziemy. No ale ten hot pot gdzieś powinien zaraz być! Nie poddajemy sie: kostiumy i reczniki na ramię (śnieg, minus 15!), banany, urządzanko do robienia baniek mydlanych i czołówka w garść (same najpotrzebniejsze rzeczy) i ruszamy. Idziemy, idziemy i jedzie Islandczyk swoim jeepem i przeciera szlak przez śnieg. Inga macha do niego bananami. Zatrzymuje się i podrzuca nas do hot potu (zaraz koło jego domu - samotnego żółtego domku nad oceanem). A hot pot wow! Ocean zaraz obok, słychać jego ryk. Adamowi każemy się odwrócić, (Darek został w samochodzie), a my ściągamy z siebie wszystkie warstwy jakie ma sie na sobie przy wspomnianej wczesniej temperaturze, na golaska do cieplej wody i dopiero tam, z żalem ubieramy strój. MMMMMMMMMMMMMM jak cudnie, milutko..., ciepło bucha z ziemi, czuć skąd płynie ciepła woda...Wyjście było, hm, hm interesujące, to całe odszukiwanie części garderoby przy tym zimnie..A potem jeszcze marsz do naszego autka...i widzimy zorzę! Więc nasze marzenie o zorzach w hot pocie prawie spełnione.
Miejsce życia na Dalekiej Północy - STACJA BENZYNOWA, to nie tylko punkt zakupu paliwa czy sklep, to przede wszystkim miejsce towarzyskie, miejsce spotkań zjeżdżających ze swoich odludnych miejsc farmerów. Centrum wymiany informacji o świecie biliższym i dalszym (z podkreśleniem tego bliższego). Miejsce gdzie nic się nie ukryje - Darek obserwował scenkę zakupu prezerwatyw przez dziewczynę: śmichy-chichy ze sprzedawczyniami, które mają swoje domysły z kim i gdzie:)
Zawsze z miejscem do zjedzenia (także swego własnego prowiantu ):
W nocy, w śnieżycy docieramy do Akureyri, tu obiekt naszego kultu - DRZEWO!!!A NAWET DRZEWA!
Dojeżdżamy do Blondusa (pamiętacie ten mały prostokącik na mapie na poczatku posta, który mieliście zapamiętać?). Inga idzie sprawdzić czy nie ma rękawiczek Adama, które zostawiła tam poprzedniego dnia. Są! Powszechna radość, ale...nie możemy ruszyć, nie da się wrzucić biegu...Konsternacja. Ja biegam i pytam o numer do mechanika i dzwonię. Podjeżdża autobus do Reykjaviku, naiwnie pytamy "kiedy będzie następny?"-"jutro". Ja dzwonię. Darek przenosi rzeczy do autobusu (nie zgadzamy się co do sposobu działania w tej sytuacji). Autobus na nas czeka. W końcu wsiadamy. Nasz mały Nissanik zostaje na dalekiej północy zupełnie sam, a ja nie miałam nawet czasu aby się z nim pożegnać...Różne myśli w głowie, co tu zrobić...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz